Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Orlica.djvu/119

Ta strona została uwierzytelniona.

tych, wspaniałych dębów było nie wrogiem, lecz dobrem bóstwem dla wszelakich drobnych roślin, rodzących się i żyjących w mroku. Ognisko było zalane wodą, a węgle, opalone gałęzie i popiół rzucone w haszcze. Dół ze skarbami zasypano wydobytą ziemią i przywalono kamieniami, a śród nich urządzały nowe legowisko spłoszone węże, brunatne skorpiony i chyże skolopendry.
Poszukiwacze skarbów byli już daleko, przedzierając się przez las i dążąc na północ. W okolicach Sebbana marabut ze swoim towarzyszem przekroczyli granicę hiszpańską i wtedy zaczęli, kryjąc się w górach, posuwać się na wschód, aż ogarnęły ich spadki pierwszych odnóg grzbietu Riff.
Tu wrzała już wichura wojenna. Szalony Abd el Krim zerwał walecznych górali Kabilów z ich skalnych gniazd, z niebotycznych pastwisk i dzikich wąwozów, dał broń w ręce i rzucił w serca wojowników gorące pragnienie zemsty nad przybyszami, co byli niegdyś niewolnikami potężnych emirów Mahrebu, władców, co przychodzili z głębin pustyni, z bezgranicznych przestrzeni stepów i z uwieńczonych śniegami i chmurami gór Wysokiego Atlasu.
Po wsiach i kasbach podróżnicy znajdowali tylko starców, kobiety i dzieci, lecz i ci milczeli ponuro, patrzyli surowo i nieprzychylnie, a po nocach wieźli dokądś wory z mąką, suche placki, mięso i sól.

Marabut jednak odwiedził jakąś wielką zauja[1], gdzie mokkadem dał mu przepustkę, z którą podróżowali dalej wygodnie, ponieważ spotykano już ich uprzejmie i z zaufaniem.

  1. Meczet, należący do sekty lub bractwa religijnego.