Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Orlica.djvu/140

Ta strona została uwierzytelniona.

Tymczasem zagłębiali się coraz bardziej w góry i krótce wyjechali na stromy brzeg wąwozu, z mknącym na jego dnie potokiem.
Meskin zatrzymał się, zgubiwszy drogę. Ras natychmiast zauważył to i rzucił:
— Jedź przeciwko prądowi. Kasba stoi już blisko stąd....
Znowu umilkł i patrzał przed siebie z siłą i uporem, jakby chciał wzrokiem przebić ścianę gór i gęste zarośla tuj.
Zrobiwszy kilka zakrętów, wyjechali na obszerną polanę, łagodnie podnoszącą się schyłkami góry, pociętej kwadratami pól i ogrodów. Dalej ciągnął się duży gaj oliwny, a z poza koron drzew wyglądały mury kasby.
— Zostanę tu — rzekł Ras — ty zaś, Hassanie, jedź i dowiedz się, czy niema tam spahisów lub Francuzów. Jeżeli nie ujrzysz ich w kasbie, wtedy wpadnij do mego domu, każdy ci go wskaże i dowiedz się o Aziza. Jeżeli to prawda, że wyjechała z Saffarem el Snussi, wstąp do domu kadi, postaraj się zobaczyć z jego synem i szepnąć mu, że jego przyjaciel, Ibn Czair, spadł z konia i leży tu, prosząc go o pomoc. Idź! Nie zwlekaj!
— Bądź ostrożny, sidi... — spróbował radzić meskin.
— Idź i rób, jak kazałem! — syknął Ras, nie patrząc na żebraka.
— Mogę dostać się w ręce kaida, jeżeli tu coś się złego stanie... — skamłał Hassan.
— Ras podszedł do niego i szepnął:
— Ja sam za czyny swoje odpowiem... Idź już!
Meskin, wzdychając i jęcząc, powlókł się w stronę kasby. Ras zjechał ze ścieżki, uwiązał wielbłąda i muła w gąszczu drzew i, usiadłszy na skraju lasu w gęstych krzakach oleandrowych, czekał.