Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Orlica.djvu/141

Ta strona została uwierzytelniona.

Mijały godziny, lecz nikt się nie zjawiał.
Już słońce zapadać zaczęło za góry, do wąskiej doliny spływać zaczęły cienie i wspinać się na przeciwległe spadki gór, gdy z daleka dobiegł okrzyk:
— Ibn Czair! Ibn Czair!...
Echo podchwyciło głos ludzki i długo rzucało go od skały do skały, od szczytu do szczytu.
Ras nie poruszył się i nie odpowiadał. Czekał...
Na wąskiej ścieżce, wijącej się przez las, zamajaczyła ciemna sylwetka człowieka, idącego szybko i uważnie rozglądającego się dokoła.
Za nim szedł w oddali, czając się w krzakach, stary Hassan.
Gdy idący człowiek doszedł do kryjówki Rasa, nagle rozległ się jęk.
— Ibn Czair! Odezwij się, Ibn Czair! — wołał przybyły z kasby człowiek, wchodząc do krzaków; Hassan, ujrzawszy to, wybiegł na drogę i zaczął nadsłuchiwać. Żaden dźwięk nie dochodził go jednak. Długą chwilę stał stary meskin, wytężając słuch. Nagle drgnął, bo oto od strony lasu dobiegł go krótki, urwany krzyk i — znowu zapanowała cisza.
Hassan wlazł w krzaki i zaczaił się.
Siedział w gąszczu do chwili, aż ścieżką przejechał na mule Ras, prowadząc za sobą wielbłąda.
Przebiegły Hassan dopiero wtedy wyszedł z kryjówki i pobiegł na miejsce wypadku, mrucząc:
— Muszę wiedzieć, co się tam stało i czego mam się trzymać z tym szaleńcem...
Gdy meskin wyszedł z krzaków, gdzie nastąpiło spotkanie Rasa z synem kadi, był blady i drżący i w wielkim popłochu zaczął uciekać w przeciwległą stronę od kasby, oglądając się co chwila i kryjąc się za kamieniami i krzakami.