Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Orlica.djvu/151

Ta strona została uwierzytelniona.

dzo pięknych kobiet ze szczepu Suss, Arab zboczył z drogi i wpadł do kasby, gdzie, oszołomiwszy i nastraszywszy kadi swemi stosunkami w Tarudancie i Rabacie, nakłonił go do pomocy i dobił interesu.
Jechał właśnie teraz górskiemi drogami w towarzystwie Aziza, doganiając swoją karawanę i chełpiąc się w duchu ze swego rozumu i przebiegłości. Nie zapominał jednak opowiadać kobiecie o zmyślonych szczegółach życia Rasa po jego ucieczce z domu, wychwalając piękność, szlachetność i odwagę jej męża. Jednocześnie coraz to bliżej posuwał ku niej swego konia i, mówiąc z ożywieniem i podnieceniem o Rasie, nieznacznie przyciskał ją do siebie, obejmował jej kibić, a ona, zasłuchana i odurzona myślą, że wkrótce mają się skończyć jej troski i samotność, nie zważała na to, chwilami nawet sprawiały jej przyjemność te oznaki przyjaźni przystojnego i bogatego Saffara dla jej męża i dla niej samej. Widziała poza tem w Saffarze siłę, która wyrwie ich z toni nieszczęścia.
Przed Marrakeszem, handlarz dojrzał w oddali swoją karawanę, a wtedy rzekł:
— Myślałem, że nie dogonię tych ludzi...
— Co to za karawana? — spytała Aziza.
— Jedzie tam i wiezie niewolnice zły człowiek, marny człowiek, nie mający sumienia w sercu i litości w swej piersi! Nazywa się sidi Rutem ed Kher i jest handlarzem, kupującym i sprzedającym niewolnice.
— Podły człowiek! — zawołała kobieta.
— Z pewnością! — potwierdził Saffar. — Lecz niestety musimy przyłączyć się do niego. Jechać we dwoje — niebezpiecznie... Tymczasem przysiągłem Rasowi, że dowiozę i oddam temu szczęśliwcowi jego hurysę, piękniejszą od hurys raju, jego słońce,