Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Orlica.djvu/157

Ta strona została uwierzytelniona.

far. — Zaraz każę pospieszyć z urządzeniem „khaima“[1].
Arab odjechał. Aziza widziała, jak zdjęto z jednego z trzech wielbłądów wory, rozpakowano je, wydobyto jakieś tkaniny, później ustawiono żółto-czerwony namiot, umocowano go na siodle wielbłądziem i ozdobiono wspaniałym zielonym pióropuszem. Nareszcie podprowadzono do niej wielbłąda. Zwierzę uklękło, i Saffar dopomógł kobiecie wsiąść do namiotu.
Aziza nie mogła wstrzymać okrzyku zachwytu. Wnętrze namiotu było przybrane jedwabnemi tkaninami, brokatelą, kobiercami z Rabatu i Kejruanu, i miękkiemi, bogato haftowanemi poduszkami. Gdy usiadła wygodnie, Saffar podał jej małe pudełko i nisko skłonił się przed nią, oczy, niby przed słońcem, przykrywając dłonią.
— Przyjmij to ode mnie i noś, chociaż chwilami myśląc o mnie, „ghezal“[2] — szepnął Saffar, z uwielbieniem patrząc na nią. — Niech nikt nie ujrzy piękności pani mego serca!
Aziza, zarumieniona i zachwycona, otworzyła pudełko i wyjęła z niego cudownej piękności „ltam“ — białą, cienką jak pajęczyna, woalkę, przetykaną srebrnemi kwiatami.
— Dziękuję ci, sidi mój! — zawołała, klaszcząc w dłonie.
Saffar nisko skłonił się przed nią, rzucając na nią ostatnie błagalne spojrzenie i oddawszy cugle w ręce czarnego niewolnika, odjechał.

Aziza zapuściła poły namiotu i zaczęła się stroić, gdyż znalazła, przezornie zawieszony na łęku siodła, worek skórzany ze zwierciadłem, grzebie-

  1. Namiot.
  2. Gazela.