— O-o-o! — wyrwało się niewolnikowi.
— Głupi i bezczelny jesteś, ty gruby wole! — syknął Saffar. — Nim ją sprzedam, — a wezmę za nią tyle, ile zażądam, — Aziza spędzi długie, czarowne, pełne uciech miłosnych, noce w mojej komnacie, tej, gdzie marmurową posadzkę kryją „getifa“[1], gdzie nad łożem mojem połyskują w świetle przyćmionych świeczników złotogłowia, jakich nie posiada sam sułtan w Rabacie, i gdzie, jak węże, czołgają się w pół mroku siwe strugi nardu i benzoesu[2]. O Harazemie, Harazemie! Powiadam ci, że takiej hurysy nie widziały jeszcze oczy ludzkie! Czyż miałbym taki skarb zostawić w ubogiej kasbie górskiej, aby czekała na swego brudnego „Amazigh“[3], cuchnącego potem, skórą i nawozem
— Hm! — mruknął Harazem. — Pierwszy raz ci się to przytrafiło, gospodarzu!
— Pierwszy! — szepnął Arab. — Mógłbym kazać ci postawić na brzegu tego „uedu“[4] duży namiot, i za godzinę już Aziza stałaby się moją nałożnicą, lecz nie chcę przemocy, chcę jej miłości, chcę, żeby sama tego pragnęła, bo to słodsze, bo to porywa, zmusza krew, aby żywiej i goręcej pędziła w żyłach! I tak będzie! Będzie!
— Rzekłeś, sidi! — powiedział niewolnik, pogardliwie wzruszając ramionami. — Nie rozumiem tylko, poco masz czekać i zadawać sobie tyle kło-