Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Orlica.djvu/163

Ta strona została uwierzytelniona.

Dlaczego mną pogardzają? Dlatego, że ja zarabiam na tem? Lecz przecież ja też muszę żyć! W moim domu trzy żony, ośmioro dzieci proszą o chleb, ubranie, obuwie... Ja — biedny człowiek, pracujący w pocie czoła! Jestem dobrym mumenem, mającym litościwe serce!.. Bądź zdrowa, huryso, i każ zawołać mnie, jeżeli będziesz czegoś potrzebowała...
Handlarz odszedł, chytrze uśmiechając się, a słowa jego zapadły do duszy Aziza. Już inaczej patrzyła na tego człowieka i na jego zawód, współczuła kobietom, któremi handlował, jak zwykłym towarem. Najwięcej jednak myślała o Saffarze i oczekiwała jego przyjścia. Lecz Arab nie zjawiał się. Uchyliwszy namiotu, Aziza ujrzała jego zwinną, silną postać na śmigłym, bułanym źrebcu, który rzucał się i rwał pod nim.
W Marrakeszu, gdzie stali przez dwa dni, nie widziała Saffara i tęskniła za nim, jeszcze bezwiednie, nieświadomie.
W drodze z Marrakeszu do Tazy, Tlemsenu i do Konstantyny, gdy jechali mało zaludnionemi miejscowościami, ponieważ Saffar el Snussi starannie krył się przed ludźmi i omijał miasta i wielkie osady, obawiając się władz francuskich, nieprzychylnem okiem patrzących na niewolnictwo, ten starodawny, uświęcony tradycją obyczaj narodów, wyznających Islam, — Arab zaledwie jeden raz zbliżył się do namiotu Aziza.
Nie patrzył na nią, miał surową twarz i usta zaciśnięte, mówił suchym, prawie szorstkim głosem. Zapytał ją o zdrowie i o to, czy czego nie żąda dla siebie, i chciał odjechać, lecz Aziza zatrzymała go i zmusiła do rozmowy.
— Świętobliwy sidi gniewa się na mnie? — spytała cichym głosem.