Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Orlica.djvu/174

Ta strona została uwierzytelniona.

Po chwili drzwi się szeroko otwarły i na progu stanął nieznajomy mężczyzna. Był to człowiek okazałej postawy, otyły, o piersi wypukłej, wysoki i mocny, jak rozrosły dąb. Miał na sobie mundur oficera policji, order na szyi, długi, brzęczący pałasz, śmiał się wesoło i bezczelnie, błyskał oczami, zębami i brylantami na palcach, dzwonił ostrogami i nisko się kłaniał, patrząc na Aziza.
— Wołałaś mnie? — rzekł dobrym arabskim językiem, z lekkim akcentem cudzoziemskim. — Jestem! Jak się nazywasz, piękna „lalla“?
Aziza jednym skokiem była już w kącie tuż za łóżkiem. Stanęła tam, zakrywając sobie pierś rękoma i patrzyła, jak dzikie zagnane zwierzątko pałającemi, wylękłemi, lecz grożnemi oczami.
— Niech pan komisarz policji wchodzi! Niech wchodzi! — zapraszała, ciągle dygając przed otyłym panem, senora Rita. — Zaraz podam wino, cygara... Może czekolady? lodów?
Komisarz wszedł do pokoju i, zamknąwszy drzwi na klucz, zbliżył się do Aziza.
— Chodź tu, mała, śliczna „lalla“ — rzekł z uśmiechem.
Kobieta milczała.
— Masz ci na początek duro! — zawołał, rzucając jej dużą srebrną monetę i spodziewając się, że nowa mieszkanka „Alkazaru“ złapie ją w locie ze zwykłym okrzykiem drapieżnej radości.
Moneta spadła z brzękiem na podłogę; Aziza zaś nie poruszyła się z miejsca, wpatrując się ponuro błyszczącemi oczami w twarz mężczyzny.
— N — no, chodź tu! — wołał pieszczotliwym głosem. — Bądź dobrą, rozumną dziewczynką. Chodź milutka „lalla“!...