Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Orlica.djvu/187

Ta strona została uwierzytelniona.

— Rozumiesz teraz, jakiemi drogami Allah wywiódł ciebie, synu, na prawą drogę wielkiej sprawy?
— Dokonam zemsty! — odszepnął góral.
— Zemsty, o, zemsty! — niby echo padł w ciemność nocy i w zaczajoną ciszę gorący szept Aziza.
— W imię Allaha! Naprzód! — rozległa się gromka komenda, i powstańcy rzucili się do ataku.
Zagrzmiały bezładne, lecz coraz gęstsze strzały, a po chwili odpowiadać im zaczęły salwy z okopów.
Ras nagle wypuścił z rąk karabin i potknął się, czując, jak krew mu biegnie z ust i tamuje oddech, potknął się raz jeszcze i padł na kolana.
Postać niewieścia schyliła się nad nim, dźwignęła go do góry, włożyła karabin w słabnącą rękę i szeptać zaczęła, a później krzyczeć, jak orlica w górach, cienkim, ostrym i drapieżnym głosem:
— Naprzód, panie mój, naprzód! Upij się słodką zemstą! Naprzód!
Głos jej znikł, utonął w złośliwym turkocie i pośpiesznem szczekaniu kulomiotu.
— W imię Allaha-Mściciela naprzód! Zemsty!...
Paszcza kulomiotu, ziejąc ogniem, zwróciła się ku słaniającemu się Rasowi, opartemu o ramię żony, i ziać poczęła kulami...
— Ta-ta-ta-ta! — niosło się z szańca.
— Ta-ta-ta! — odpowiadało echo w górach.
Nagle wszystko umilkło. Na pobojowisku zaległa cisza...
Allah El Muntakim oczami gwiazd patrzał na ziemię, zroszoną krwią i na szaleństwo tych, których On stworzył na obraz i podobieństwo swoje.
Z okopu wybiegło kilku hiszpańskich żołnierzy.
Obeszli pole bitwy, świecąc latarkami.