Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Orlica.djvu/24

Ta strona została uwierzytelniona.

wąwozów, przepaści i jarów, gdy ranny doczołgał się do potoku, wartko biegnącego śród kamieni. Ras, omdlewając z bólu i gorączki, obmył rany, zanurzył rozpaloną głowę do wody, napił się i znowu padł na wznak, ciężko oddychając.
Zemdlał, lecz omdlenie wkrótce przeszło w sen, niespokojny, gorączkowy sen. Gorączka zmieniła się w dreszcze, wstrząsając całem ciałem rannego. Straszne sny i widziadła dręczyły górala. Ras miotał się, krzyczał i jęczał. Coraz częściej widział przed sobą piękną, bladą twarz Czar Aziza. Schylała się nad nim i skarżyła się, że ktoś krzywdzi ją, nastaje na jej życie, prześladuje i gnębi. Widzenia te były tak żywe, że Ras zerwał się i pobiegł, krzycząc:
— Idę, idę, Aziza, obronię ciebię, zemszczę się!...
Próżno szukał dokoła siebie karabinu i noża.
Klął i szukał, aż nagle błysnęło mu wspomnienie o walce z panterą, gdy to odrzucił od siebie karabin, a swoją wierną „kumia“ zostawił w ciele zabitego zwierza.
— Czekaj Aziza, czekaj, piękna, umiłowana Czar! Obronię cię gołemi rękoma, zębami przegryzę gardziele tym, co krzywdzą ciebie, moją żonę!
Nic nie widząc i nic nie zeznając, biegł, padał, lecz znowu się podnosił i biegł dalej. Nareszcie potknął się o kamień i zaczął się staczać coraz niżej i niżej, uderzając się głową o kamienie i drapiąc sobie twarz i ręce o gałęzie krzaków.
Zemdlał...
Noc minęła, wyjrzało słońce i stało już wysoko, lecz Ras wciąż leżał nieruchomo, do trupa podobny, bielejąc w trawie poplamionym krwią burnusem.