Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Orlica.djvu/25

Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy słońce zaczęło przypiekać straszliwie, Ras poruszył się kilka razy i usiadł, podtrzymując rękoma pękającą z bólu głowę.
— Umrę... — jęknął — Umrę, i nigdy już nie nasycę oczu swoich pięknością Aziza! Nigdy nie wyjdę z tego wąwozu...
Ranny zaczął się oglądać i nie mógł zrozumieć, w jaki sposób dostał się tu na drogę, ponieważ nie pamiętał, że biegł dnem wąwozu, aż upadł i stoczył się z pochyłych spadków do podnóża gór, gdzie przechodziła droga, którą wożono zwykle drzewo i węgiel z Atlasu.
Podnieść się jednak Ras nie mógł; słaby był i przed oczami latały mu zielone i czerwone płatki.
Zaczął więc czołgać się na brzuchu i kolanach od strumyka, gdzie trochę oprzytomniał. Siły zwolna mu powracały.
— Odpocznę i ruszę do domu... Niech mnie sądzą i stracą, lecz muszę ujrzeć żonę i być pogrzebany, jak prawdziwy mumen...[1]
Nie miał jednak sił, aby się podnieść i iść, mógł tylko czołgać się, pełznąc, jęcząc i omdlewając z bólu i zmęczenia.
Pełznął więc w stronę szczytu Sahridż, od którego zaczynała się właściwa droga do jego wsi. Przeczołgawszy się około stu kroków, zemdlał z wyczerpania.

Obudził się od przyjemnego zimna i nagle ustającego bólu. Ujrzał nad sobą jakiegoś starszego człowieka w białym zawoju na głowie. Człowiek ten przemywał mu rany na głowie i piersi i przykładał jakieś ziółka, które wyjmował ze skórzanego woreczka, wiszącego na pasie. Obok stał osiołek z dwiema torbami, przerzuconemi mu przez grzbiet.

  1. Mumen — prawdziwy Muzułmanin.