ści w sobie, ani chęci do napadu. Jest przejedzony, ospały i prawie bezwładny. Więc sam zmuszony jestem „gryźć się“ jego kłami. Uderzam paszczą w swoją głowę, a że mam na niej gęstą, dobrą czuprynę, wycieram o nią z zębów płazu resztki trucizny, o ile ona jeszcze pozostała na nich lub w paszczy wipery, a teraz trę się czołem o kły. Mogłyby mnie zadrasnąć, gdyby nie były zagięte wtył, a więc nieznacznie dotykam ręką czoła i widzisz? jak spływa z niego struga krwi.
Ras krzyknął przerażony, widząc krew, którą Soff zręcznie rozmazał po całej twarzy.
Zaklinacz śmiał się bezczelnie i objaśniał dalej:
— Rozdusiłem na czole woreczek z pęcherza, napełniony czerwoną farbą, przyjacielu! miotając się i krzycząc, rozmazuję ją po twarzy. Co? Wyglądam przerażająco? A teraz drgawki i wymioty... Tego się nauczysz później na praktyce... Na końcu modlitwa do Allaha i naszego patrona, po której mokrą szmatą ścieram z twarzy krew i pokazuję, że rany, których wcale nie było, zabliźniły się bez śladu... Rozumiesz?
— Rozumiem! — śmiał się Ras. — Pamiętam, że zawsze z przerażeniem spoglądałem na zaklinaczy wężów i prosiłem Allaha, aby im nic złego się nie stało. A to tymczasem zwykła sztuka!..
— Za którą, mój bracie, głupi tłum, zawsze łakomy widowiska i niebezpieczeństwa dla swego bliźniego, wrzuca do koszyka zaklinacza pieniądze... To już lepiej, nieprawdaż?
Góral śmiał się serdecznie i zaczął powtarzać pokazaną mu sztukę, a że był to człowiek wesoły i dowcipny, tak zabawnie gadał, że nawet nawykły do podobnych widowisk Soff nie mógł powstrzymać się od śmiechu.
Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Orlica.djvu/40
Ta strona została uwierzytelniona.