— Prawdę przecież mówiła ta kobieta? — pytał sędzia.
— Prawdę, ojcze! — zawołał Brahim. — Mówiła, jak sto ulema[1] razem wziętych. Ona się nie da tak łatwo, ta — orlica!
— Co robić? — rozwodził rękoma stary.
— Napisać o wszystkiem wielkiemu kaidowi[2] i czekać na rozkazy! — poradził sekretarz.
— Chyba... — zgodził się kadi. — Pisz zatem...
Sekretarz schylił się nad papierem, lecz w tej chwili wpadł czausz i zdyszanym głosem opowiedział, że w wiosce wybuchnął bunt, który został wszczęty przez Aziza, żonę Rasa ben Hoggara.
Ojciec i syn porwali się na równe nogi i podbiegli do czausza, który szczegółowo opowiedział o wszystkiem, przeplatając swe słowa modłami za kadi i wielkiego kaida, władcę i pana szczepów górskich. Do późnej nocy pisał młody Brahim doniesienie do Tarudantu, gdzie w tym czasie sprawował sądy sam Glaui, wielkorządca Atlasu.
Tymczasem w całej kasbie wrzało, jak w ulu, a wrzało jeszcze bardziej, gdy z pól, ogrodów i lasów powrócili mężczyźni i dowiedzieli się o tem, co zaszło w wiosce. Słowa Aziza padły na dobry, podatny grunt, górale bowiem od dziadów — pradziadów trudniący się wojną i rozbojami na drogach karawanowych i nawykli do rycerskiego i zbójeckiego procederu, oddawna byli niezadowoleni z nowych porządków. Wojowniczy Szleu nie umieli i nie chcieli grzebać się przy roli, karczować lasów i paść bydła. Zmuszeni do tego przepisami, zakazującemi, pod groźbą ciężkiej kary, napadów i śmia-