stoi otworem przedemną i nigdzie niema mojego domu. Jestem teraz włóczęgą, przybyszem, gościem wszędzie i ciągle...
Coś zdusiło mu gardło i zmusiło przymrużyć oczy, jakby ktoś cisnął mu w twarz suchego piasku.
— Stój! — powtórzył Soff.
Ras obejrzał się. Stali w ślepej uliczce przy niskiej bramie długiego budynku, skąd wyrywał się głuchy gwar, niby z ula, pełnego zaniepokojonych pszczół.
— To „fonduk“[1] mego przyjaciela — Ed-Ksel — objaśnił zaklinacz. — Wal w bramę z całej siły i wołaj: „Otwórzcie, to Soff przyjechał!“
Góral zaczął bić pięściami i nogami w bramę i krzyczeć na całe gardło.
Wkrótce otworzono furtkę i z fonduku wyszedł opasły murzyn, o kędzierzawych kudłach i obwisłych, grubych, zupełnie sinych wargach.
Mrużąc oczy, drwiącym głosem zapytał:
— Cóż się tak ciskasz, kiju bambusowy, palu nieociosany? Myślałem, że sam wielki wezyr zawitał do mnie...
— Tak, to ja, najpiękniejszy z murzynów Sudanu i najpotworniejsza poczwaro w Mahrebie, to ja, czarny strachu na wróble i szpaki, to ja — Soff, twój przyjaciel i dobroczyńca — rzekł piszczącym falsetem Soff.
— Ładny mi przyjaciel, ty potrzaskany flecie! — odparł właściciel zajazdu. — Ulotniłeś mi się i nie zapłaciłeś siedmiu franków za żarcie i za nalewanie swoich długich flaków moją herbatą i kawą.
— Masz dobrą pamięć, mój prześliczny chłopaku, — zaśmiał się zaklinacz — i zdolność do do-
- ↑ Zajazd, karczma, hotel tubylczy.