Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Orlica.djvu/74

Ta strona została uwierzytelniona.

— Sprawiedliwe jest postanowienie wasze, mumeni! — rzekł Ras. — Niech Allah ma was w swej opiece!
— Allah niech będzie z tobą! — odpowiedzieli chórem uspokojeni gracze. Ras szedł tymczasem dalej. Krętemi schodami wszedł na piętro, gdzie na krytą galerję wychodziły, zawieszone kawałkami barwnych tkanin, drzwi.
Odchylił zasłonę i wszedł do obszernej hali, skąd wyrywały się okrzyki kobiet, odgłosy muzyki i kastanjet i tupot tańczących nóg. W izbie było prawie zupełnie ciemno, gdyż napełniały ją obłoki dymu tytoniowego. Czerwonemi płomykami paliły się w kilku miejscach małe lampki, napełnione łojem baranim lub oliwą.
Ras z trudem rozglądał się dokoła. Kilku drobnych przekupniów, poganiaczy wielbłądów i przewodników karawan siedziało na słomianych matach, piło herbatę i kawę, paliło i przyglądało się tańczącym kobietom.
Były to tancerki z różnych szczepów, stare i młode, brzydkie i straszne, jak wiedźmy, lecz były też zgrabne, piękne i ponętne. Na zmianę pod dźwięki tamburinów, bębenków i fletów, wykonywały tańce, które spotkać można na całej przestrzeni północno-afrykańskiej — od Czerwonego morza i do Atlantyku. Były to tańce, pozostałe z dawnych, pogańskich kultów, tańce heroiczne, historyczne, lubieżne lub pełne smętnego i ponurego rytmu, raczej do misterjum nocnego podobne.
Niektóre z kobiet tańczyły w pstrych łachmanach, pobrzękując mosiężnemi świecidełkami na piersiach, rękach i nogach. Z tych łachmanów wyglądały im chude, czarne biodra i ramiona, wynędzniałe piersi, płonęły na zniszczonych twarzach obłędne, odurzone kifem i tanecznym wirem czarne