rownicy, ludowi pieśniarze, tancerze i tancerki, zebrani z całego Mahrebu, przyjezdni „hadż“, dążący do świętej Mekki, ludzie nieznanego pochodzenia i tajemniczych zawodów, — wszystkich tych osobników spotkać można było na placu Dżema el Fna, zalanym potokami palącego słońca.
Ras oczy szeroko otwierał, przyglądając się tłumowi, tracąc głowę w ciżbie i zgiełku ludzkim, w wichurze krzyków, nawoływań i śmiechu. Zato Soff czuł się, jak ryba w wodzie. Co chwila wykrzykiwał czyjeś imię i już się witał, ściskając się, opowiadał, wypytywał i dowcipkował, wywracając swoje zezowate oczy. Już przy końcu placu spotkał poważnego Berbera o kruczej brodzie, spadającej na biały burnus. Ujrzawszy go, Soff nisko skłonił się przed nim, dotykając czołem jego kolan i powtarzając raz po raz:
— Salem alejkum[1], czcigodny, miły Allahowi, sidi Szorf ben Ihudi!
Berber położył rękę na pochylonej przed nim głowie zaklinacza i rzekł:
— Bądź pozdrowiony, przyjacielu, pozdrowiony imieniem Allaha. Niech Przedwieczny dopomoże ci w twych cnotliwych zamiarach!
— O, sidi! — zawołał zaklinacz. — Zamiary moje są zawsze cnotliwe! Zarobić trochę grosza, za co codziennie powtarzam głośno dziewięćdziesiąt dziewięć imion Allaha i chwalę proroka naszego Mahomeda. Czy jest co nowego, że widzę ciebie, sidi, w Marrakeszu?
— Przybyłem zdaleka, bo mam tu pewne zamiary! — odpowiedział Szorf, tajemniczo się uśmiechając.
- ↑ Arabskie pozdrowienie.