Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Orlica.djvu/79

Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy znowu? — pytał zaklinacz, z ciekawością wyciągając szyję.
— Tak! — kiwnął głową Ihudi i, odprowadziwszy Soffa na stronę, długo szeptał mu coś do ucha.
Nareszcie stary wyga pożegnał swego znajomego i rzekł do Rasa:
— To — święty człowiek, marabut z Bu-Saada, trudni się poszukiwaniem ukrytych skarbów. Znam go oddawna. Święty to, lecz bardzo pomysłowy i uczony człowiek. Ale dobra nasza! Sidi Szorf ben Ihudi powiedział mi, że w Marrakeszu pozostało zaledwie dwóch zaklinaczy, ale i tym węże zdychają, jak muchy. Wkrótce pozostaniemy tylko my! Zarobimy sobie! Będę ci płacił piątą część zysków, karmił i dawał mieszkanie. Zgoda?
— Zgoda! — powiedział Ras. — A kiedyż zaczniemy nasze sztuki?
— Po południu, przyjacielu, gdy skwar będzie mniej dolegał, a ludziska dłużej się gapią, — objaśnił zaklinacz. — Teraz pójdziemy, pokażę ci miasto.
Zagłębili się w labirynt wąskich, pogmatwanych uliczek dzielnicy Medina, natłoczonych i zgiełkliwych. Były to handlowe uliczki, tak zwane „suk“, a wychodzące na małe placyki — „kisaria“, otoczone straganami i sklepikami. Stosy wymalowanej w jaskrawe kolory wełny, żółtych pantofli — „babusz“, poduszek z haftowanej złotem i srebrem skóry, owoców, jarzyn wszelkiego rodzaju i wszystkich barw, tkanin, surowych skór, naczynia — wznosiły się wszędzie. Połyskiwały krzywe „kumia“ — noże góralskie w pięknych, mosiężnych, cyzelowanych pochwach; lśniły się ciężkie, wspaniałe bransoletki, kolczyki, kolje i inne klejnoty berberyjskie z miedzi i srebra; biły w oczy pęki różnobarwnych wstążek, korali i haftów; czerwone i żółte świece ofiarne paliły się w głębi niektórych sklepików i sączyły