tamburyn. Przechodnie oglądali się za nim z szacunkiem na twarzach i z pewną obawą. Nauczony przez zaklinacza, Ras wybrał na środku placu dobre miejsce, złożył tu swoje koszyki, usiadł na ziemi i, uderzając w tamburyn, wykrzykiwał donośnym głosem, który jeszcze tak niedawno podchwytywany przez ochocze, skwapliwe echo, swobodnie rozbrzmiewał w rodzimych górach.
— Oto ja, niewolnik mego umiłowanego pana, potężnego i wspaniałomyślnego Soffa-Zaklinacza, Soffa-Hakim, Soffa-Kahina, oznajmiam na cztery strony świata, wszystkim razem i każdemu z osobna, że pan mój Soff przybywa tu za chwilę i dowiedzie swej siły nad dzikiemi, wściekłemi wężami, jakich jeszcze nigdy nie widziało to miasto!
Dokoła górala zaczął się gromadzić tłum, łakomy widowiska i zaciekawiony szumnemi obietnicami niewolnika, oraz wspaniałemi tytułami, któremi Ras szczodrze obdarzał zaklinacza.
Po chwili około stu tubylców już otaczało Rasa. Widząc to, góral odrzucił tamburyn i wyjął z koszyka kilka dużych, lecz nieszkodliwych wężów, i zaczął obwijać sobie niemi głowę, szyję i ręce, ciskając je pogardliwie na ziemię. Wreszcie z innego koszyka Ras wydobył wiperę i rzucił ją na rozpaloną od słońca ziemię. Wypchany szczurami do samego gardła płaz, wyciągnął się i leżał nieruchomy, położywszy na piasku swoją płaską, złośliwą głowę z niemrugającemi, zawsze wściekłemi oczami.
Ras wziął wiperę w ręce i zapomocą cienkiego pręcika zmusił żmiję do otworzenia paszczy i ukazania jadowitych kłów, z sączącą się z nich trującą cieczą. W międzyczasie góral wciąż gadał, barwnie opisując złośliwość niebezpiecznego węża i magiczną siłę swego pana.
Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Orlica.djvu/83
Ta strona została uwierzytelniona.