że Soff istotnie umiera. Uspokoił się dopiero wtedy, gdy zajrzawszy w pochyloną do ziemi twarz zaklinacza, spostrzegł wesołe błyski w zezowatych oczach i lekki drwiący uśmiech, który błąkał się mu na ustach.
Trzy razy powtarzał swoją sztukę Soff przy tłumie coraz to innych widzów, zbierając obfitą daninę. Jakiś bogaty przyjezdny Arab, przyglądający się widowisku, rzucił do tamburyna Rasa aż dwadzieścia franków, a później szyderczym głosem zauważył:
— No! wątpię, żeby ten skrawek papieru pomógł mi od ugryzienia „bham“!
Usłyszał te słowa Soff, rozdający właśnie w tej chwili papierki z pieczątką, i natychmiast odparował cios.
— O, możny i hojny sidi! — zawołał. — Cóż oprócz mego litościwego serca skłania mnie do ofiarowania ci tego amuletu? Zapłaciłbyś przecież tyle samo za oglądanie wieży i mojej siły nadprzyrodzonej, danej mi przez Allaha-Obrońcę? Jeżeli wątpisz, pozwól się ugryźć tej wiperze, a amulet mój obroni cię. Spróbuj!
Mówiąc to, podsuwał pod nos Arabowi płaską paszczę nieruchomej żmij.
— Ładna propozycja! — śmiał się Arab, gwałtownie się cofając.
— Jeżeli umrzesz, zapłacę twoim spadkobiercom tyle, ile zażądają! — wykrzyknął dumnym głosem Soff, popierając słowa wspaniałym ruchem ręki.
Rozbawiony tłum śmiał się z zakłopotania Araba i z zuchwałości zaklinacza.
Dopiero po wieczornej modlitwie, gdy muezzini zakończyli swe pienia ze szczytów minaretów i wszystko utonęło już w fiotetowych miękkich cieniach, a gdy tylko świeciły się jeszcze w ostatnich
Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Orlica.djvu/85
Ta strona została uwierzytelniona.