Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Orlica.djvu/92

Ta strona została uwierzytelniona.

Słyszała, że w jakiejś chałupie dogorywała opuszczona przez wszystkich stara „gezzana“ — wróżka. Pochodziła ona z innego szczepu, niegdyś, jak przybłędna kotka, zjawiła się kasbie i tu już pozostała na zawsze. Kobiety — góralki nieraz posługiwały się jej radami, bo stara gezzana znała życie na wylot, wszystko przeżyła, wszystkiego doświadczyła i widziała duszę ludzką tak, jak gdyby ona leżała na jej suchej, pomarszczonej dłoni.
Do niej, zabrawszy ze sobą koszyk z podarkami, przyszła pewnego dnia Aziza i odkryła przed nią swoje znękane serce.
— Powiedz mi, czy ujrzę męża, czy będę jeszcze szczęśliwa? — pytała namiętnym głosem, chwytając starą wróżkę za rękę.
Ta długo milczała, wpatrując się w twarz kobiety swemi czarnemi, gasnącemi już oczami. Wreszcie szepnęła:
— Pokaż swoją dłoń!...
Oglądała uważnie krzyżujące się linje ręki Aziza, coś mrucząc i kiwając głową.
— Co widzisz? — pytała młoda kobieta.
— Czekaj, powiem później! — odpowiedziała wróżka i wylała do płaskiej miseczki czarną, gęstą, jak kasza, kawę, badając jej powierzchnię, po której biegły małe kółka i zmarszczki, tworząc misterne, nieuchwytne, znikające i co chwila zmieniające się obrazy.
Skończywszy, bezwładna opadła na posłanie i przymknęła stare, zmęczone oczy.
Aziza, przyciskając dłoń do bijącego serca, niecierpliwie czekała.
— Spotkasz męża, spotkasz, — zaczęła wyrzucać słowa wróżka, — lecz nie będziesz śmiała nazwać go mężem, kobieto...
— Dlaczego? — pytała przerażona Aziza.