— Bądź pozdrowiona, żono mego przyjaciela Rasa ben Hoggar — odezwał się niskim, łagodnym, zakradającym się do duszy głosem nieznajomy.
— Bądź pozdrowiony i ty, sidi! — odpowiedziała Aziza. — Wchodźcie do izby tymczasem, ja zaś pójdę po haik, aby zasłonić twarz. Wnet powrócę!
Gdy weszła do izby, gdzie zwykle podejmowała wraz z mężem gości, miała już na sobie burnus i gęstą zasłonę, pozwalającą widzieć tylko oczy. Ujrzała obok kadi wysokiego mężczyznę o pięknej, drapieżnej twarzy, prawie zupełnie białej i wypieszczonej.
Kadi zbliżył się do Aziza i szepnął:
— Nie przystoi mnie — kadi słyszeć, co będzie ci mówił ten człowiek o mężu twoim, którego na rozkaz kaida musiałbym schwycić niezwłocznie. Odejdę już, pozostawiam ci Saffara. Lecz pamiętaj, nie wolno nikomu mówić o tem, co zaszło, bo to może zgubić Rasa, ciebie i mnie... Bądź zdrowa!
Stary zawinął się w burnus i wyszedł.
Aziza stała teraz przed nieznajomym, wpatrującym się w nią pałającemi oczyma.
— Jestem Saffar el Snussi, handlarz z Konstantyny w Algerji i przyjaciel Rasa ben Hoggara, najszlachetniejszego i najodważniejszego śród mężczyzn w Mahrebie. Gdyby były teraz inne czasy, Ras ben Hoggar stałby się wielkim wodzem i potężnym wezyrem — odezwał się przesadnie podniesionym głosem Arab.
— Słowa twoje, sidi, jak krople rosy, padającej na więdnące kwiaty, przynoszą siłę i radość memu sercu! — odpowiedziała Aziza. — Niech Allah-Sędzia wynagrodzi cię za nie!
— Jak się nazywasz, kobieto? — zapytał gość, opuszczając się na posłanie na znak długiej i poważnej rozmowy.
Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Orlica.djvu/98
Ta strona została uwierzytelniona.