Gardziel rozdarta nakształt rozkłutego drewna.
Zawył; i oni wyją, biegnąc na pagórki,
Jak płaczące farysa małżonki lub córki.
Umilkł; i oni milczą. Wycie mu ulżyło,
I dla nich słyszeć równie wyjącego miło;
Zda się, że spólność głodu wnętrzności uciszy:
Znowu skarżył się, znowu skarżących się słyszy;
Umilkł w końcu, umilkła wrzaskliwa gromada.
Lepiej w milczeniu cierpieć, gdy wrzask nic nie nada.
Jeśli do studni jadę, lecący pułk strusi
Daremnie grzmi skrzydłami — męty spijać musi.
Nie zgonił mej wielbłądki bystry ich wódz stada:
Ja odjeżdżam — spragniona zostaje gromada.
Juzem odjechał — ptactwo runęło na męty,
Wole ich rozciągnione, dziób ku studni zgięty,
Jest posłem dobrych wieści; wre ciżba hałasem,
Jak obóz karawany, siedzącej popasem.
Znowu śmignęły w górę, znowu w studnię wpadły,
Ścisnęły się nakoniec i zręby obsiadły,
I ryczałtem wypiwszy, rozwinęły loty,
Jak runące z oazy beduinów roty.
Ziemia twarda mnie drużka. Nieraz do jej łona
Tuliłem kark mój suchy i chude ramiona,
Których stawy sterczące tak policzyć snadno,
Jak kostki, co z rąk gracza na ławę wypadną.
Jeżeli wojna tęskni za Szanfarym sługą,
Toć Szanfary jej służył i wiernie i długo,
Dziś nieszczęście w mą duszę jak w piłkę zagrało.
Boleści podzieliły losem moje ciało,
Każda bieda najpierwej na mój kark się wsuwa;
Kiedy zasypiam, bieda u głów moich czuwa,
I wytrzeszczywszy oczy, patrzy skąd ugodzić.
Troski koleją febry zwykły do mnie chodzić;
Ale od febry gorzej nie dają pokoju,
Lecą do mnie, jak ptaki spragnione do zdroju:
Sto razy je odpędzisz, i setnemi chmury
Znowu uderzą z boku, i z dołu i z góry.