Jam wynędzniała, blada — patrz —
jam łez wylała dla cię rzeki —
Sama, odziana w szaty pół —
rozpaczam — jak ta bez opieki,
Która odbiegła od swych sióstr —
samotna łania wielkooka!
O Aryo[1], czyś zabaczył mnie
i łez mych, mężny Punyasloka?[2]
Patrz, oto błądzę sam na sam,
o wielki radżo w wielkim lesie.
Ach, Damajanti woła cię,
o przemów, gdy mi serce rwie się!
Synu szlachetnej radżów krwi,
ty, najpiękniejszy śród natury —
Nie ciebie-ż teraz widzę tam —
na szczycie tej nadludzkiej góry?
Nie ty-ż w tej strasznej głębi puszcz,
pełnej niedźwiedzi, węży, lwów,
Nie ty-ż to siedzisz — leżysz tam
czy stoisz — władco swoich słów?
Nie tyż, najlepszy, kroczysz tam,
ty moich smutków rodzicielu?
Kogoż zapytam, pełna drżeń,
stroskana dla twojego celu:
Czyliś przypadkiem w lesie tym
nie widział radży pól Niszady?
Kto mi to powie, wskaże kto
zabłąkanego Nala ślady?
Gdzie, piękny, wielkoduszny ten
niszczyciel wrogów rzeszy licznej,
Którego szukam? Wielki król,
mój Nal, mój lotosoźreniczny:
„Ten ci jest, patrz!“ Od kogoż dziś
usłyszę owe słodkie dźwięki! —
Błogosławiony król tych puszcz,
ów czterokływy, groźnoszczęki!
Strona:Antoni Lange - Dywan wschodni.djvu/327
Ta strona została przepisana.