Szedłem ostrożnie; bulwar był pusty, ale środkiem ulicy przechodzili wciąż strażnicy „nowego porządku“ i szukali „buntowszczyków“ nowego typu. Przytem „gromko“ śpiewali — prawie ciągle jedną i tę samą pieśń:
Po ulicach chodiła
Bolszaja krokodiła:
Onà — onà
Zielonaja byłà!
Pewien muzyk pouczał mnie kiedyś, że ducha wielkich momentów dziejowych najlepiej poznać z tego, co lud śpiewa. Owóż w rewolucji rosyjskiej najbardziej się upowszechniła ta absolutnie bezmyślna piosenka. Śpiewali ją wszyscy i nieustannie. Do marszu była niezła.
Dodam, że nie było tu żadnej aluzji do naszego „Krokodyla“.
Krasnoarmiejcy, stosownie do humoru, od czasu do czasu zatrzymywali mnie i żądali dokumentów.
Miałem wszelkie papiery, a nawet przepustkę nocną, którą mi wydał golarz z ulicy Elektoralnej. Tak się jakoś prześlizgiwałem poprzez niebezpieczne drogi moskiewskie, pozbawione zupełnie oświetlenia. Szczęściem księżyc świecił dość jasno.
Ilekroć widziałem zupełną pustkę — przyśpieszałem kroku. I oto na bulwarze natknąłem się na kobietę, dość ubogo przyodzianą, ale z ruchów jej, chodu, z postawy, z małych nóżek — łatwo było odgadnąć, że jest to jakaś upadła wielkość; może z arystokracji — jaka