dząc moją osobę. Przybliżył się, miał w ręku sztylet — i zwolna się czając, nagle przebił serce człowieka, leżącego na łóżku. Potem schylił się i zaczął gmerać w jego marynarce. Widocznie szukał pugilaresu. Zanim jednak tę sprawę załatwił, ja skorzystałem z okoliczności i bez szmeru wysunąłem się z pod łóżka — wypełzłem z pokoju bez okna i przedostałem się do jadalni. Tu drzwi od alkowy ostrożnie zamknąłem i klucz we drzwiach obróciłem. Mój zabójca został wewnątrz uwięziony. Ja zaś bez butów, coprawda, ale żywy, śpieszyłem do drzwi głównych. Wyznaję, żem na śmierć zapomniał o Soni i o tem, że mógłbym teraz skorzystać z jej bezbronności. Otworzyłem drzwi i wpadłem do ogrodu. Przedostać się na ulicę — w braku sztachet — nie było rzeczą trudną.
Była godzina czwarta rano, i na ulicy było już prawie zupełnie biało. Odetchnąłem, jakbym wydobył się z topieli.
Przypadkiem trafiłem na izwoszczyka. Ofiarowałem mu sto rubli, żeby mnie zawiózł do domu. Zażądał przedewszystkiem przepustki, bo mogliby go zastrzelić za kontrrewolucję. Gdym mu ją okazał, chętnie pojechał.
— Ach, Soniu, Soniu! — myślałem. — Czarowna, słodka, miękka, przymilna istoto!
Zrozumiałem teraz, dlaczego eks-gubernator i jego córka, mimo powszechnego głodu, wyglądają tak zażywnie.
Na trzeci dzień, zaopatrzony we wszystkie „bumagi“, opuściłem Moskwę.