Dłuższy czas psy żyły w dziecięcej niejako przyjaźni, jak koledzy szkolni — i nocami wyprawiały harce rozmaite, skowycząc i jazgocząc na różne tony i różnym głosem, że mi się przypomniała „szczeko-deklamacja“, którą słyszałem kiedyś w powiecie nowogrodzkim.
Więc naprzód pośpiesznie, ostrym dyszkantem, hałasiły suki:
A my tego nie wiedziały,
A my tego nie wiedziały,
Że myśliwy kiep, kiep, kiep!
Poczem barytonem podszczekiwał Czuwaj:
A to zato, a to zato
Myśliwemu...
wreszcie Boks kończył przerywanym, ciężkim, twardym basem:
w łeb — w łeb — w łeb!
Tak to rozkosznie żyły psy na naszym folwarku, póki się do tej sprawy nie wmieszał Eros.
Raz słyszałem, jak „kurna“ baba mówiła do „ludzkiej“ kucharki:
— A to biedaczysko, ten Czuwaj! Nie chce go Maja — i wychudł nasz kundel na wiór, a te oczy — to jakby cięgiem zapłakane.
Rzeczywiście: Czuwaj od pewnego czasu był taki smutny, jakby go jakieś wielkie tęsknice ogarniały. Chodził osowiały. Był maj. Zielenią już się pokryły wierzby i brzozy, ruń szmaragdową falą płynęła po ozimych polach, a łąki się pokryły wszelaką trawą