— Ależ, bój się Boga — toż ty mi na szmaty podarłeś cały obraz!
— Jaki obraz? Obraz!
— A więc chodź i spojrzyj.
Przyodziałem się jako tako i zszedłem na dół. W pracowni zastałem wielki nieporządek. Wiele przedmiotów poprzewracanych, inne gdzieś zepchnięte ze swego miejsca. Na środku sali leżał portret Tęczyńskiego w stanie litości godnym: poszarpany, podarty, pocięty. Lewy bok formalnie przebity. Obok leżała szabla burbońska.
Przyglądając się ranie lewego boku, zauważyłem zjawisko szczególne: — Patrz! — zawołałem — widzisz tę czerwoną plamę? To krew!
Podnieśliśmy obraz, aby go postawić pod ścianą — i na podłodze była fala krwi. Skądże ta krew?
— No, mój drogi — powiedział Żegota — widzę, że byłeś ululany do zielonych djablików!
Tajemnicze moje zdarzenie Żegota uważał za wynik pijaństwa. Ale ja wiem, że byłem zupełnie przytomny: tej krwi, co z piersi mego wroga trysnęła, nie wytłumaczysz pijaństwem.
Przykro mi było, żem się tak odpłacił za gościnność, i przepraszałem gorąco Żegotę; on mnie jednak pocieszał, że to się da odrestaurować i znaku nie będzie.
Mimo wszystko zacząłem nazajutrz szukać innego noclegu w Krakowie.