Pytanie Widłaka wprawiło mnie w kłopot. Nie chciałem w tej sprawie z nim rozmawiać; byłem więcej sceptykiem, niż on.
— Nie jestem księdzem. Poprostu radziłbym wam iść do spowiedzi. Idźcie do księdza N. (dałem mu adres znajomego, który był wytrawnym dialektykiem), ten was uspokoi. To bardzo ludzki człowiek. Ale powiedzcie mi, ojcze, czy wy nie żyjecie zbyt samotnie? Macie żonę — dzieci?
— Nie, proszę pana, jestem sam jak palec. Jeno (tu znowu zaczął szeptać) powiem panu, że właśnie już nieraz myślałem, jako źle jest samotnemu człowiekowi, a właśnie ta Bronka, co to sobie zbiera na magazyn — to jest poczciwości dziewczyna — i już nawet kilka razy mówiłem z nią o tem... Ona mówi, że potępiona, a że ja dla niej za święty, ale dlaczegóżbym nie miał przebaczyć zbłąkanej, wszetecznej sierocie, com ją sobie dycht dopasował do serca?..
Chciałem go błogosławić na te gody, alem się powstrzymał i powiedziałem:
— Niezła myśl! Ale czas chyba iść spać, a jeszcze nie wiem, gdzie będę spał. Bądźcie zdrowi.
Była godzina blisko piąta. Słyszeć się dały długie świsty fabryczne. Na świecie było zupełnie biało. Fury zieleniny, mleka i drzewa płynęły z za rogatek ul. Marszałkowską. Coraz częstsi przechodnie śpiesznym krokiem sunęli przez ulicę. Miasto budziło się do życia. Czas mi nareszcie udać się na spoczynek.
Zadzwoniłem u drzwi najbliższego hotelu.