A teraz.
Żegnaj.
Ha, wy kłamiecie, kielichy
Nagie mych warg! Ja czekam niewiadomej rzeczy,
Okrzyków, w których dusza sama sobie przeczy
I rzuca w świat najwyższe łkanie, umęczone
Oczekiwaniem cudu, przeczute, wyśnione,
W którem nakoniec własną lodowość utraca!
Szpitalnego posłania smutkiem unużony
I zapachem, co płynie od firanek bieli —
Na pusty mur samotny, w krucyfiks wpatrzony —
Nieraz umierający wychodzi z pościeli.
I nie po to, by ogrzać swe gnijące ciało,
Lecz by widzieć jak słońce ogrzewa przedmioty
I przylepia wychudłą głowę osiwiałą
Do szyb, które oświetla promień słońca złoty.
Usta jego w gorączce tak są niebios głodne,
Jak wówczas, gdy pieściły skarb dziewiczej twarzy,
I jak niegdyś całował one wargi miodne,
Tak długim pocałunkiem ciepłe okna żarzy.
Upojony, oleje zapomina święte,
I swój kaszel — i łoże — zegar — i tyzany,
I, gdy wieczór welony krwawi rozwinięte,
Jego wzrok na zachodu czerwieni świetlanej —