Ono błądzi przez nocy wdowieństwa bezednie,
Jako proporctwo żaru jasnych łez uprzednie.
Lecz ziemski, nie dający nadziei rosplennej
Porywu — co przez długich krzepnie walk zapały,
I falowemi drogi ściga szczyty chwały —
Jeden na widnokręgu wieczór bezpromienny
Grzmi, że zaginie ziarno w zarodni nasiennej...
I znów, jakoby w nocy więziony bezładnej,
Duch Życia — pozbawiony raju snów i marzeń
Trwa ciemny, i bez pieśni, bez bólów, bez wrażeń,
Aż wysiłkiem wszechmocy wstanie po bezwładnej
Spocznień nieskończoności — złotą sławą żadnej.
I oto w gaje życia, gdzie wygnane kwiaty,
Wirem mroków porwane, cierpią wieczne męki,
Zszedł bóg tysiącoleci, i siostrzanej ręki
Żywem ciepłem, otworzył promieniste światy.
Oto znów zpod tajemnych, zpod wrzeciądzów szczelnych
W doliny Życia dzwoni żyzny duch wieczności
I w śmiertelnych porywach drżącej zieloności
Budzi nasiona, pełne nadziei weselnych,
Zachowane ku jutru od padań śmiertelnych...
I wraz wszystkie girlandy, strojne w liści sploty,
Gdy błysło to widzenie w onej dzikiej leśni,
Zadrgały naraz dźwiękiem eolowej pieśni,
I w zachwycie wołały: Ach, to ty, ach, to ty!
Coś trwał spowity długo w jednych zim martwoty...