A na wschód Gelboe-hor spadzisty, odziany
Od podnóża do szczytu w swe blaski surowe,
Płonął, jak stos żałobny — jeszcze krwią oblany.
A w oddali, w oddali szumią pustyń piachy,
Kędy wyją szakale i gdzie ryczą osły,
I kędy naraz potwór jaki wielkorosły
Zgrzytem kłów lodowate sieje wokół strachy
I łamie stare palmy, co zielono rosły.
Lecz pod Gelboe horu pasma szczytem świeżym,
W gęstej mgle, gorejącej od tych płowych woni,
Które rozlewa niedźwiedź i król puszcznych błoni,
Lew, ryczący jak wicher na morzu bezścieżnem —
Słychać było nieznany szum — w pomroku toni.
I widział mąż ów zdala, jak rosła brzemienna
Żelazem — ściana grodu, a ponad nią wieże —
I pałace miedziane, niezdobyte leże,
Ul ogromny, o wnętrzu straszliwem, Gehenna,
Gdzie dni dawnych mieszkali olbrzymi rycerze.
A ci schodzili z szczytu gór i z równin dali —
Z głębi lasów i pustyń wieczystych bez wiosny,
Niezłomniejsi nad cedry i wyżsi nad sosny —
Zmęczeni, zlani potem, ciężko oddychali,
A każdy w grubych ustach cierpiał głód nieznośny.
A na barkach każdego leżał lew krwiożerny,
Kosmaty niedźwiedź, albo jeleń wielorogi,
A olbrzymie niewiasty ich przez leśne drogi,
Niosąc w dzbanach kamiennych kryształ wódz cysterny,
Szły, z nagiemi ramiony, wolno stawiąc nogi.