Szły, rzucając przed siebie swe dumne spojrzenie,
I stąpały pół nagie i zwinne — z pogodą,
Co była straszna swoją siłą i swobodą;
I białe swoje stopy na mech i kamienie
Z jednakowym spokojem po kolei wiodą.
Wiatry, pełne szacunku, w ich warkoczy splotach,
Drżąc po ich marmurowych karkach się błąkały,
A ściany krwi kolorem malowanej skały,
Niby wielkie zwierciadła, wiszące w ciemnotach,
Szkarłatami wieczoru grzbiet im oblewały.
Osły z Khamosu — krowy z ciężkiemi wymiony,
Czarne kozły i byki zbłąkane — szeregiem
Szły — i, bite drągami — wartkim spieszą biegiem,
I łydki wielbłądzicy gryzł kundel spieniony —
I wrota skrzypią zawias pordzewiałych ściegiem.
Śmiechy, gwar, odgłos dzikich pieśni coraz żywszy,
Pomieszany z żałosnem gnanych stad beczeniem.
Niby huk skał pod fali burzliwem wstrząśnieniem
Szły aż do wież, gdzie, na krzyż ręce założywszy,
Stali starcy, skórzanem pokryci odzieniem.
Widziadła, którym broda całe piersi bieli
I srebrną pianą błędnie na ramiona bieży,
Nieruchomi od twardych, skórzanych kołnierzy,
I którzy z szczytu murów dumnie się patrzeli
Na swój lud, co ma w oczach głąb’ mórz bez rubieży!
I później kiedy wszystko: tłum i szum i pyły
Znikły za wałem grodu olbrzymów straszliwym,
Mroki nocy z czeluści swoich wyłoniły
Strona:Antoni Lange - Przekłady z poetów obcych.djvu/20
Ta strona została uwierzytelniona.