I na pół przymrużywszy bronzowe powieki,
Patrzy na wschód różany, na wzgórek daleki.
Gdzie skroś jutrzni porannej złoto i korale,
Różnobarwne ptaszęta błyskają w sandale;
Kędy dziewczę, gazeli podobne, go czeka,
Rwące się do niej serce wzywając zdaleka.
Ale dziś świt i wieczór powoli przeminą,
A młodzian się nie spotka na wzgórzu z dziewczyną.
Więc marzy z smutkiem w sercu, pogrążony w ciszę.
A figa i jujuba z szumem się kołysze,
A nad rzeki błękitnej spokojną głębiną
Krokodyle wesołe przez sitowia płyną.
Surya, jak gdyby kryształ olbrzymi, przezroczy,
Na przestwór lazurowy wschodzi — rośnie — kroczy
I obłoki bieleją w mgłach na Boga łonie,
A Ocean niebieski złotym ogniem płonie.
Cichną szumy. Ptak skrzydła znużone opuszcza.
Milkną śpiewne gałęzie śród bambusów kuszcza,
Kwiat mdlejąco zamyka złoto, co go wieńczy,
A zabłąkana pszczoła, snu spragniona, brzęczy;
A niebiosa i ziemia, kędy krąży płomię,
Milkną naraz przed Bogiem, co gore widomie.
Cisza... Lecz oto nagle wzdłuż rzecznych wybrzeży,
Jak biały wir, galopem pędzi stu rycerzy.
Wozy — o kolach zbrojnych kosami — mkną z tyłu,
Podnosząc, jak chorągiew, gruby tuman pyłu.
Na słoniu, co, stąpając, wstrząsa drżącem polem,
Strojny złotem, okryty wielkim parasolem,
Zkąd źrędziami spalają girlandy kwieciste,