dowolnie się wiły koło czoła, koło skroni, koło uszu... W tych włosach było coś anarchicznego.
To cudowne zjawisko w kretonowej bluzce lila i w sukni barwy chamois, w tualecie bardzo prostej i niewyszukanej, siedziało na oknie, założywszy ręce po napoleońsku i kołysząc nóżkami, aż się w słońcu jarzyły jej czarnozłote pantofelki i migały białe, ażurowe pończoszki.
Ciocia Marska siedziała koło kanapy na fotelu pod oknem i w zachwycie patrzała na dziewczynę, a panna Eliza nalewała czarną kawę w filiżanki.
Z panienką poznałem się niedawno, gdyż dopiero parę tygodni temu przyjechała do Warszawy wraz ze swoim bratem, studentem prawa, i zamieszkała u ciotki, którą odwiedzałem od czasu do czasu.
Osóbka ta, średniego wzrostu, ale zbudowana tęgo i postawnie, patrzała na mnie zabawnie wyzywającym wzrokiem i, lekko z białoruska przeciągając, tak mi opowiadała:
— Tak, proszę pana, mam na imię Elfryda. To bardzo śmieszne imię — romansowe. Ale mam takie imię przez mamę, a nawet przez tatusia, bo tatuś właśnie tak zrobił, jak mama kazała. A to było tak, że kiedy się mój tatuś z mamą ożenił, to bardzo się kochali, a raz mama śpiewała tę samą pieśń, co ja, bo ja tę pieśń bardzo lubię.
Młoda Elfryda wybiegła w ranek,
By ślubny wieniec uszczknąć na skroń...
Tam ją w dolinie czekał kochanek,
I w takie słowa przemówił doń:
Edgarem jestem, koronę noszę!
Powiedz, Elfrydo, czy kochasz mnie?
To bardzo miła śpiewka — i to uszczknąć ogromnie mi się podoba. Ale nie o tem chcę mówić. Kiedy mama tak parę zwrotek zaśpiewała, mówi do