Strona:Antoni Lange - Róża polna.djvu/104

Ta strona została uwierzytelniona.

— Musi być przynajmniej lekarz, a że właśnie mam tu gości, a między niemi doktór z sąsiedniego miasta, przeto pan wybaczy, że go na chwilę opuszczę i pomówię z doktorem oraz innymi panami.
— Proszę bardzo — rzekłem, kłaniając się panu Łąckiemu — i przez jaki kwadrans czasu siedziałem sam. Śledząc uważnie dym papierosa, rozmyślałem nad całym szeregiem tych zdarzeń, a chociaż były to zdarzenia przykre, to jednak czułem pewną dumę, żem w sposób tak łatwy i pewny odkrył utajonego wroga i rywala.
Po kwadransie czterej panowie weszli do kancelarji. Przedstawili się, mrucząc jakieś niewyraźne dźwięki: M... N... Z...
Ten ostatni był lekarzem; był to winciarz zapalony — i jeździł zwykle po sąsiadach z narzędziami — na wszelki wypadek, gdyby go oderwano od winta.
Po prezentacji Łącki rzekł:
— Jakkolwiek nie jest to całkowicie en règle, panowie ci zgadzają się na proponowane przez pana warunki. Pan N. gotów jest nawet panu służyć za świadka, gdy pan M. będzie moim. Jako miejsce wybierzemy oranżerję w parku, gdzie jest i jasno i podłoga równa i obszar dostateczny. Czy pan ma pistolety, czy też pan zgadza się na moje?
— Zgadzam się na wszystkie propozycje — odparłem, wielce ujęty gentlemenerją mego przeciwnika.
Park, obejmujący z górą trzy morgi gruntu, sąsiadował z dworem ze strony wielkiej sali; miał on zarówno dobrze wyciągnięte aleje, jakoteż gęstwiny i dąbrowy, jak wreszcie polany.
Godzina była już trzecia i pół — i, gdyby nie