Strona:Antoni Lange - Róża polna.djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.

białe puchy śniegu, które rozjaśniały krajobraz — możnaby rzec, że już zaczynało szarzeć.
Świadkowie ruszyli z nami — i skierowali nasze kroki w stronę wielkiej, szklanej, pokrytej hali, która na przyszły rok miała być przekształcona na cieplarnię; tymczasowo stała próżna, i tylko po kątach leżało tu różne żelaziwo, wapno, narzędzia ogrodnicze, wreszcie ogromna piramida żółto-czerwonych jabłek, które szerzyły dokoła nadzwyczaj upajający zapach.
Hala miała wzdłuż 80 kroków, wszerz 36. Świadkowie zastrzegli się, że nie dopuszczą mniej nad piętnaście kroków odległości.
Pan M., jako starszy, obliczył kroki i rozstawił nas podług swojej miary. Poczem zwrócił się do nas, abyśmy sobie rękę podali do zgody. Gdy zaś to nie nastąpiło, zimno-wzruszonym głosem rzekł:
— Baczność! Raz, dwa, trzy...
Padł strzał, ale obaj chybiliśmy; moja kula wpadła w jabłka. Tosamo powtórzyło się za drugim strzałem. Wreszcie za trzecim razem Łącki trafił mnie w lewą nogę, w mięśnie biodrowe; o parę cali wyżej, a strzaskałby mi kość ischiadyczną. W pierwszej chwili nic nie czułem — i dopiero później ujrzałem krew płynącą, która się mieszała ze strzępami kortu.
Przybiegł doktór i zaczął badać sprawę. Kula poszarpała ciało tylko z wierzchu i spadła na podłogę. Rana nie była niebezpieczna, ale zapowiadała leżenie na jakie pięć dni.
Doktór zatamował krew natychmiast — i poczynił pierwsze zabiegi; ponieważ zaś chodzić mi było trudno, dwóch panów wzięło mię pod bary i odprowadzili do domu. Tu wyznaczono mi pokój; doktór kazał mi się rozebrać i położyć do łóżka, zapewniając, że za parę dni wszystko będzie w porządku.