mą użyła tego wyrazu) ze znajomymi, i że wy tam urządzacie „Platońskie“ biesiady. Tak mi mówił doktór Lędźwiłł, i wiem, że tam bywa kilku poetów i malarzy, i kilku bardzo zabawnych ludzi: p. Henryk Nawara, Dantyszek, ten sławny pisarz, i profesor Tarło, i Styczeń: będę musiała kiedyś być na waszem zebraniu, to już pan mię tam wprowadzi! A możebym została inżynierem, jak pan! Budowałabym mosty. Wie pan, chciałabym zbudować taki most do samego nieba!
— Ależ pani jest sama mostem do nieba! — zawołałem mimowoli.
— Ach, jak mi się to podoba, co pan powiedział! To coś, jakby z sonetów Michała Anioła!
I klasnęła w ręce, zeskoczyła z okna i zaczęła naraz skakać po pokoju, wziąwszy z rąk cioci czarnego kotka i, niby to skacząc, niby tańcząc, całowała to wypieszczone stworzonko i śpiewała:
Kochanków liczę na tuziny,
Sam na sam z chłopcem, to mi raj!
Poczem rzuciła kotka, który, łyskając zielonem okiem, uciekł z powrotem pod skrzydła cioci, a następnie zbliżyła się ku piecowi, gdzie w dość obszernem pudle na słomie leżały dwa grube, jak kluski, trzytygodniowe szczeniaki z gatunku wyżłów pokojowych. Wraz z niemi mieściła się tam wiecznie śpiąca, stara wyżlica, czarna z żółtą plamką na nosie. Szczenięta były ciemno-żółte, widać nie po matce. Gramoliły się niezgrabnie po swojem pudle i żałosnem skomleniem dawały znać o sobie. Stara suka znała dobrze Elfrydę, gdyż ta przybyła właśnie w dniu narodzin szczeniąt — i od pierwszej chwili roztoczyła nad matką i dziećmi najczulszą opiekę, tak, iż miała ona tutaj szerokie przywileje. Śpiąca suka nie pro-