Elfryda okazała się nadzwyczajną uczennicą. Co prawda i ja też byłem nader gorliwym nauczycielem — i wobec mojej panienki czułem się wprost natchniony, tak że kreślenie linij krzyżowych, hyperbol i parabol, linij spiralnych i sinusoid — wszystko to rozwijało się w moich oczach w jakieś symfonje poetyczne — i z tych lekcyj tworzyła się jakaś zupełnie oderwana, nie mająca nic wspólnego z naszą pracą, symboliczna, nieskończona melodja.
Zaczynałem nie rozumieć, jak się to stało, że ja dotychczas mogłem istnieć bez Elfrydy — i nawet już wątpiłem, czym dotychczas wogóle egzystował.
Praca nasza odbywała się w pokoiku Elfrydy. Ponieważ miałem wtedy na niektóre rzeczy uwagę wprost przeczuloną, zauważyłem niedługo, że koło okna Elfrydy, już to bliżej, już dalej, czasem na chodniku przeciwnym, czasem po naszej stronie, krąży ciągle paru młodych ludzi, na oko sądząc, studentów, a którzy niewątpliwie czuwają tu dla Elfrydy.
Był tam jeden młodzieniec rudawy, barczysty, o minie bandyty, w kolosalnym kapeluszu, z grubym kijem w ręku: stał on godzinami pod latarnią na przeciwnym chodniku i ćmił papierosa za papierosem, niby to patrząc w niebo, a w gruncie śledząc nasze okno.