Strona:Antoni Lange - Róża polna.djvu/30

Ta strona została uwierzytelniona.

bratu, wolno tak powiedzieć do siostry, bo i ona mi nieraz mówi: ty, baranie.
— Czy p. Elfryda miała jaką przykrość? — zapytałem cioci, nie chcąc tymczasowo poruszać tematów Stasia.
— O, i wielką — powiedziała ciocia z ciężkiem westchnieniem, a panna Eliza jeszcze boleśniej westchnęła.
— A to wszystko przez pana — zawołała do mnie Elfryda. — Dostał pan moją kartkę? Czy pan wie, że ja omało nie utonęłam, a pana tu nie było, żeby mnie ratować. Bo pan jest nieczuły, lodowaty, bez serca... Żebym ja była o tem wiedziała...
— Ale o czem? Skądże te groźne posądzenia? I gdzie to pani omało co nie utonęła?...
— W tem oknie. Bo to cała historja przez to okno. I dopiero jak zobaczyli Staśka, to się ulękli...
— Kto zobaczył Staśka... kto się uląkł?...
— Te chłopcy. Nie wiedziałam, że studenci są tacy złośliwi. Więc to było tak: oni tu się ciągle kręcili pod oknami, ale ja nic nie winna, bo przecież nawet się na nich nie patrzyłam. Dlaczego oni to robili — nie wiem: to pewno taka zabawa studencka. A ja, że pan nie przychodził, rysowałam ciągle te same linje i te same figury, co mi pan pokazał. Więc siedziałam raz w nocy przy lampie i rysowałam, a wszyscy już spali — i panna Eliza spała (tu zauważyłem, że panna Eliza jeszcze bardziej oczy opuściła), a że było bardzo gorąco, więc otworzyłam lufcik. Była może pierwsza po północy. Wtem słyszę z ulicy głos, co woła: Panno Joasiu! W tej chwili wstałam i wyjrzałam przez okno, a tu pod oknem wszystkie te chłopcy, i Leon, i Kazio, i Michał... stanęli i czapki zdjęli, grzecznie mi się kłaniają. A ten, co wygląda na profesora, pan Józef, tak mi powiada: — Proszę pani, wielkie grozi ci niebezpieczeń-