Strona:Antoni Lange - Róża polna.djvu/46

Ta strona została uwierzytelniona.

pełnie regularna w rysach — ale niezmiernie ładna — zdała mi się nagle zjawiskiem, którego niewolno oglądać bez pocałunku. Niespodzianym ruchem ująłem Elfrydę wpół i pocałowałem ją w to miejsce, gdzie koło ust formują się dołeczki. I oto stała się rzecz, której w głębi duszy oczekiwałem.
Jej jasne oczy zabłysły tak, że zdawały się jak płomienie. Spojrzała na mnie z niesłychaną pogardą królewny obrażonej — i bez słowa pożegnania opuściła moje mieszkanie. Szczególna rzecz, byłem z jej postępowania bardzo zadowolony — i, choć w duszy mię to bawiło, przybrałem maskę człowieka, uderzonego piorunem. Zwłaszcza ta maska utrwaliła się, gdy po małej chwili usłyszałem dzwonek. Otworzyłem: weszła Elfryda, niemniej surowa i pełna powagi, jaką miewają królewnę w bajkach dla dzieci — i powiedziała te słowa:
— Zapomniałam parasolki.
Z zimną powagą wręczyłem królewnie parasolkę, ukłoniłem się jej sztywno; ona zaś, wziąwszy zapomniany objekt, wyszła krokiem dumnym, w którym znać było, że serce ją boli z rozczarowania.
— Stało się! utraciłeś mię na wieki! — tak mówiło całe jej zachowanie.
Gdym znalazł się w samotności, zacząłem rozważać, czy nie stało się dobrze. W istocie bowiem małżeństwo moje z tem dzieckiem byłoby absurdem: w ten zaś sposób nie ja zerwałem z nią, ale ona ze mną. Stałem się wielkim optymistą. Logika zdarzeń była dobroczynna. Jutro wyjeżdżam nad Dniepr; pójdę tylko przedtem pożegnać się do pani Marskiej.
W jakąś godzinę potem zjawił się u mnie Stasiek. Byłem przekonany, że mnie przychodzi wyzwać na pojedynek w obronie honoru swej shańbionej siostry. Nic jednak o tem nie wiedział.