szłych nowych istnień, których ona byłaby rodzicielką. Elfryda już kochała to nieistniejące dziecię, może więcej, niż jego rodzona matka, która miała rozmaite powątpiewania co do potrzeby tego zjawiska.
Eliza w istocie bardzo ironicznie traktowała zarówno tego przeklętego dzieciaka, jak i jego papę — tego bandytę-malarza, co godzinami stał pod latarnią, patrząc w okno Elfrydy.
Gdy jednakże się okazało, że Elfryda nie jest tak dostępna, jak młody człowiek przypuszczał, bandyta pewnego razu na ulicy zbliżył się do Elizy i zaczął z nią rozmowę o Elfrydzie: tymczasem z rozmowy tej wynikły rezultaty wcale nieoczekiwane. Cette canaille zmienił nagle swój afekt i zaczął flirtować z Elizą; był to, jak mówiła Eliza, un brute, ale miał w sobie un diable, i oto enfin, jakoś, kiedyś, coś — zaczęło się, a skoro się już zaczęło, to, koniec końców, trzeba było dojść do końca. Pewnego dnia malarz zniknął i nawet nie wiadomo, gdzie się ukrył. Nikt go nigdy nie widział.
— Nons n’irons plus au bois, les lauriers sont coupés![1] — zakończyła swoją historię Eliza, która wcale nie traktowała swej sytuacji tragicznie, owszem, nieco operetkowo.
Pewnego dnia powiedziała nam „mądra pani“, że nie może nas przyjąć i że Eliza nie wyjdzie z łóżka. Był to moment krytyczny, który na Joasię oddziałał bardzo przygnębiająco. Zapłakana wróciła do domu i nieustannie wysyłała mnie po wiadomości. Jakoż w parę dni potem, gdym był w azylu pięknej uwiedzionej, usłyszałem wielką nowinę:
— Dziecko się urodziło. Matka jest zupełnie zdrowa, również i nowonarodzona dziewczynka.
- ↑ „Nie pójdziemy już do lasu, ścięte są wawrzyny“... (znana piosenka).