Strona:Antoni Lange - Róża polna.djvu/87

Ta strona została uwierzytelniona.

Znów siadam do dorożki. Ośmnaście minut po szóstej.
Jestem na dworcu. Pewno już jej niema! Wpadam do sali — wypatruję oczy — ludzi potrącam. Jakaś otyła dama półgłosem szepcze: Ordynarjusz! Nie zwracam uwagi. Przeglądam każdą z sal po kolei. Niema jej — oczywiście obrażona poszła do domu. A może powróci, Zauważywszy, że mnie niema, udała się może na miasto za jakim sprawunkiem — i oto lada chwila powróci...
Błądzę znowu po sali — wprost impertynencko przyglądam się każdej kobiecie — od siedmioletnich do pięćdziesięcioletnich... Kto wie? może się przebrała: kobiety lubią tajemniczość.
Przez dwadzieścia pięć minut maszerując tam i z powrotem, zrobiłem ze trzy kilometry drogi. Jej niema i niema! Przez ten czas dwa razy na dworcu rozwijał się wielki ruch: dzwonienie, krzyk odźwiernego: do Skierniewic, do Piotrkowa, do Łodzi, do Częstochowy, do Granicy, do Sosnowca — i znów dzwonek i znów wołanie: do Skierniewic, do Łowicza, do Włocławka, do Aleksandrowa. Tłumy ludzi pchały się ku wyjściu, tragarze nosili kosze i walizy, lokomotywa świszczała i ryczała, pociąg ruszał. Sala była chwilę pusta, ale wnet ją zapełniali nowi ludzie. Tylko jej jednej niema i niema. A we mnie, czuję już, jak działa virus wścieklizny. Szczęki mi się krzywią — czuję to — nienaturalnie!
Nienawiść moja do państwa Jerzych, do buldoga i do Klementyny zwłaszcza zaczęła przybierać groźne rozmiary.
Ilka pewnie myśli, żem ją zdradził, a przecież niema wierniejszego serca, jak moje — w tej chwili.
Wyszedłem na platformę od strony miasta, aby spojrzeć, czy nie idzie!
Nie, nie idzie!