Strona:Antoni Ossendowski - Nieznanym szlakiem (1924).djvu/94

Ta strona została przepisana.

prawy na Tała-Uchuł, a później wyły długo, ponuro i groźnie, jakgdyby widziały przed sobą oblicze śmierci.
Grupa takich mieszkańców wyspy stała na brzegu i przyglądała się małej łodzi żaglowej, rzucanej przez fale, a sunącej w stronę Olchona.
— Słuchaj, Buszak — zaseplenił zjedzonemi przez trąd wargami stary Buriat, zwracając się do wyniszczonego przez dżumę młodzieńca — to nikt z naszych, bo płynie od Irkuckiego brzegu.
— A może to jakiś rybak zbłąkał się i woli od burzy tutaj się schronić, niż walczyć z falami — odrzekł Buszak.
— Nie może być! — potrząsnął głową trzeci, podobny do potwornego widma o wystających, opuchniętych stawach, wyglądających przez otwory brudnych łachmanów. — Żaden się nie odważy. Wolałby zginąć w „świętem morzu“ niż tu skierować łódź.
— Więc któżby to mógł być? — pytał znowu pierwszy.
Nikt mu nie odpowiedział. Wszyscy z zaciekawieniem i niespokojem przyglądali zbliżającemu się żeglarzowi, który bardzo zręcznie prowadził swoje czółno, tnąc fale i szybko zbliżając się do brzegu wyspy.
Stojący na brzegu spojrzeli na siebie z trwogą i zaczęli szybko oddalać się w głąb wyspy.
— Lepiej się nie spotykać! — mruczał któryś, pamiętając pogłoski, które od czasu do czasu