cych, jak zjawy, za głazami i zwaliskami starych moren.
Musiałem przeciąć ten grzbiet, dążąc ku ojczyźnie szlakiem dalekim, zawiłym, nieznanym. Głód dokuczał mnie i towarzyszom mojej szalonej tułaczki. On, głód, ten potężny władca, kierujący od wieków człowiekiem i ludami w ich pędzie nieziemnym ku wyżynom, gdzie zasiedli oddawna bogowie; on to zmusił mnie wedrzeć się w gody wiosny, dorzucić jeszcze jedną nutę do symfonji odrodzenia.
Dobrze zapamiętałem dużą polanę, gdzie trawa już wybujała i gdzie nieraz migały kształtne ciała argali. Pewnej nocy zaszedłem tam, ukryłem się za odłamem skały tuż przy krawędzi wąwozu przecinającego polanę.
Na dole, z dna jaru strzelały do góry czarne wierzchołki modrzewi; naprawo, jak okiem sięgnąć, ciągnęły się łańcuchy gór i skryte w mroku, wijące się, jak węże, doliny. Szare tumany przelewały się gdzieś głęboko; majaczyły, odcinając się na nocnem niebie czarną wężową linją, góry; topniejące, opadające białe szaty Tumyn Oła występowały w ciemności. Skądś, niby z głębin ziemi, szły ciepłe, parne tchnienia, od gór, piętrzących się wyżej, — zimne.
Kostnieją ręce, trzymające karabin, dreszcz biegnie po grzbiecie i kryje się głęboko w mózgu. Zaczynają szczękać zęby i kurczowo mrużyć się oczy. Dygoczę cały z zimna, a może ze wzruszenia? Ciągnie się leniwie i uparcie czas przed świtem!
Nagle stał się cud!
Roztopił się szczyt Tumynu i płonąć zaczął
Strona:Antoni Ossendowski - Po szerokim świecie.djvu/102
Ta strona została skorygowana.