Strona:Antoni Ossendowski - Po szerokim świecie.djvu/103

Ta strona została skorygowana.

najpierw żelazem rozpalonem na czerwono, po chwili — na biało!
Strugami i kaskadami spływać zaczęła biel ognia na dół, do dolin uśpionych, do lasów nieruchomych. Wynurzały się, jak widma chybkie, mniejsze szczyty, zwały skał, lasy, czeluście głębokich, mrocznych wąwozów...
Tryumfujące, zwycięskie światło słońca zdawało się śpiewać, krzyczeć, dzwonić, a w chaosie tych dźwięków, nieuchwytnych dla ucha, tonęły inne głosy, echa i szmery.
Z dolin unosić się zaczęły falujące płachty siwych i szafirowych mgieł, rozszarpywać się w smugi, kłęby i nici, pełzły wyżej i wyżej, zamierając na chwilę w nieruchome obłoki, aż je roztopiła, pożarła, wchłonęła świetlana powódź promieni i tysiącokrotnych odbić na śnieżnych, połyskliwych płaszczyznach Tumyn-Oła.
W tej chwili za wąwozem wyrósł z ziemi czarny cień. Zdawało mi się, że był to kamień, przedtem niedojrzany. Lecz ostry, czujny wzrok łapie, raczej wyczuwa ruch w tym kamieniu. Ręka mocniej ujęła karabin, głowa nieznacznie pochyliła się ku kolbie.
Zamarłem, w skałę wtłoczyłem się, z karabinem, gotowym do strzału. Rozproszyły się gęste smugi mgły. Ujrzałem tura-argali; jego brunatny potężny kark z najeżonym groźnie twardym włosiem; olbrzymie, wygięte rogi z szarego kamienia „bujunguł“, jak twierdzą Mongołowie z Chałchi i myśliwski szczep pięknych Ordosów.
Argali postąpił jeszcze kilkanaście kroków i stanął, wyprężony, czujny, wyczekujący. Poruszył ol-