Szedł bez celu.
Patrzał, lecz nic nie widział — ani strojnego tłumu „paryżan Afryki“, jak siebie nazywają Francuzi w Algierze, ani mknących z hałasem tramwajów, ani morza ciemnego, jak najciemniejszy szafir, ani wspaniałych drzew, nigdy nie zrzucających bogatych szat.
Był bardzo zamyślony, a myśli jego nie były wesołe, gdyż marszczył czoło i mocno zaciskał blade wargi. Nie cieszyło go zimowe słońce Algieru, purpurowo-żółte, łagodne i łaskawe, jak uśmiech pogodnego starca.
Ciepło było i żaden listek na drzewach nie drgnął, lecz idący w zadumie człowiek podniósł kołnierz palta i raz po raz pocierał zimne ręce.
Zatrzymał się nareszcie i, zdawało się, oprzytomniał. Stał tuż nad portem, oparty o kamienny parapet Boulevard de la République. Oprzytomniał zupełnie i rzucił okiem na olbrzymią przestrzeń zatoki, gdzie huczały przychodzące i odpływające statki, warczały krany elektryczne i setki robotników wszystkich barw, odcieni i narodowości darły się w niebogłosy, znosząc ciężkie paki z daktylami i duże bele wełny kejruańskiej.
Grymas ostrego bólu nagle wykrzywił bladą, zbiedzoną twarz.
— Czyżby... czyżby i ci? — syknął.
Przed oczami powstał mu po raz tysiączny obraz
Strona:Antoni Ossendowski - Po szerokim świecie.djvu/28
Ta strona została skorygowana.
ŚLEPY ARAB.
(Z podróży po Afryce Północnej).