upominki święteczne dla pani Wojnarowskiej i dla malutkiej córeczki.
W sercach tych dwojga Polaków, zarzuconych na brzegi Afryki, gorącem płomieniem rozgorzała tego wieczoru bezgraniczna wdzięczność dla Twórcy sił i rzeczy, który nie zezwolił duchom zła i zwątpienia zagasić ognia wiary w szlachetność duszy polskiej, rodzimej, umiłowanej.
— Źle, Sidi![1] Wiatr się wzmaga — rzekł stary Arab, skierowując swego wielbłąda ku Roszkowskiemu. — Patrz, jak wyciągają szyję zwierzęta!
Roszkowski obejrzał się. Istotnie wszystkie wielbłądy szły, wyciągnąwszy naprzód cienkie szyje, rozdymały chrapy i z przerażeniem patrzyły przed siebie, gdzie jak okiem sięgnąć widniały tylko pagórki z piasków ruchomych.
Roszkowski pracował w wielkiej firmie francuskiej, prowadzącej handel daktylami, skupowanemi po oazach, rozruconych w Saharze. Jechał właśnie z karawaną, złożoną z sześćdziesięciu wielbłądów z małych oaz, na południe od Tuggurtu rozrzuconych po pustyni.
Był to koniec grudnia, czas bardzo zmiennej
- ↑ Sidi — Pan po arabsku.