ptaków-potworów o skrzydłach olbrzymach i miękich, — tych „azsuf“, co to mają krwawe oczy i kły pantery; zawodzenia wilkołaków, czających się śród kamieni cmentarnych na ziemi zbrodniczych Guirów, rozlegały się coraz potężniej i coraz bliżej.
Wielbłądy szły, mrużąc swoje męczeńskie oczy i nisko opuściwszy głowy, z rozdętemi nozdrzami.
Watr zrywał sznury i nakrycia z worów i usiłował porwać je na pastwę niewidzialnych potworów pustyni.
Arabowie otulili białemi płachtami swe na węgiel opalone, spokojne, nieruchome twarze, nasunęli kaptury burnusów aż do oczu i jechali, milcząc, ufni w przeznaczenie, zawijając się w szerokie brudne płaszcze. Starsi przesuwali długiemi palcami paciorki palmowych różańców z trzykroć świętej Mekki, lub dotykali tajemniczych amuletów „taji et ard“ na powodzenie w podróży; młodsi — szeptali święte wersety z Koranu lub powtarzali raz po raz: „La Illa Illah Allah u Mahomed Rassul Allah“.
Roszkowski, skulony, z ustami, zakrytemi chustką, jechał obok starego Araba-przewodnika. Milczał i myśli bez związku mknęły mu po głowie, niby porwane przez szalejące „Sirokko“[1]. Nagle podniósł oczy i zamyślił sę, coś sobie przypominając. Wkrótce zaczął obliczać na palcach, aż szepnął: — Tak, tak! Toż przecież tydzień świąteczny... Boże Narodzenie, śnieg, mróz, choinka, sanna, sąsiedzi, huczne spotkanie nowego roku... Nie podobne jest nasze Wilno
- ↑ Wiatr pustyni.