Strona:Antoni Ossendowski - Po szerokim świecie.djvu/54

Ta strona została skorygowana.

kamykami. Tek, uśmiechnięta i wniebowzięta, gładziła ręce małego człowieka i niecierpliwie zerkała w stronę sadzawki.
Nagga z rykiem runął ku nim. Znowu rozpoczęła się gonitwa, a ustała dopiero wtedy, gdy olbrzym dotarł znowu do jeziora z białemi brzegami. Nie mógł już iść dalej, gdyż był znużony śmiertelnie. A wtedy człowiek gór zaśmiał się głośno i drwiąco i, jak skalny kozioł, zaczął zbiegać na dół, na równinę, do lasu, do Tek.
Nagga zawył, zrozumiawszy, że nie zdąży przed wrogiem dobiedz do zagrody i obronić swego skarbu. Obejrzał się bezpomocnie. Co miał czynić? Nagle zauważył, że wzburzone fale jeziora wylatują ponad skały i wylewają się z innej strony, tworząc małe strumyki. Olbrzym zerwał się i rękami i nogami zaczął bić w skały, tamujące wylew wody i przegradzający jej drogę. Chwytał ciężkie głazy i ciskał niemi w skały nadbrzeżne, podważając je potężnym karkiem.
Długo trwało to zmaganie się olbrzyma ze skałami, aż zwalczył je. Jeden z odłamków zaczął się chwiać, aż upadł i potoczył się nadół z hukiem i trzaskiem łamiących się pod jego ciężarem drzew. Jeszcze chwila i szeroki potok lunął w wyłom, porwał ze sobą inne skały i biały od wściekłego biegu pomknął na dół, w dolinę, znosząc za sobą krzaki i głazy, wlokąc całe połacie lasu, aż spadł na równinę.
Nagga zdążył ujrzeć, jak znikać zaczął druzgotany przez wylewające się jezioro las, gdzie stała jego zagroda, jak mknął dalej rozszalały potok, niosąc i kręcąc w swych nurtach drzewa, kamienie i po-