Strona:Antoni Ossendowski - Po szerokim świecie.djvu/99

Ta strona została przepisana.

śmiertne, jęki bezwładu rozpaczy i bezdźwięczny zgrzyt od śmierci potężniejszej nienawiści.
Gdy różano-złociste blaski dłużej igrać zaczynały na śnieżnych kurhanach wyżyn, białe widmo rzucało w błękit nieba swe mgławicowe skrzydła i, niby nieuchwytna zjawa, odlatywało tam, skąd jeszcze tchnął mrozem Ocean, gdzie bałwany pienne w góry lodowe stwardniały i niewidzialnemu drogami sunęły, jak straż Północy.
Przychodziła wiosna, wbiegając jak sarna, na strome zbocza gór, przesadzając przepaście i wąwozy, skacząc od szczytu do szczytu, od łąki, fijołkowej od rododendronów, do brzegu jasnego, jak modre oko, jeziorka w oprawie złocisto-szkarłatnych kwiatów puszystej liiji-pierwiosnka.
Szczyty poczynały rzucać swe niepojęte słowa, wstydliwie obnażając swe starcze ciało; o czemś szemrały rozmarzone modrzewie i sosny; dzwonić zaczynała fala na modrem jeziorze; klekotały głosem odmiennym sępy. Potężne orły czarnem skrzydłem, jakgdyby tajemnicą nocy, obejmowały potulne, rozumiejące nieme prawo rodu, nagle rozsłabłe ciała orlic. Wzlatywały wspaniale i opadały omdlałe mocarne pióra, a w przenikliwie groźnym klekocie grała nuta namiętna.
W niskich krzakach, pączkami i czerwonemi prętami przybranych, wrzała gonitwa miłosnych małych ptaszków i dzwoniły krótkie, radosne piosenki. Przed świtem jarami, haszczami i knieją porosłemi, płynął głuchy ryk, tęsknica, pożądaniem brzemienny, a groźny zarazem. To jeleń — marał wołał namiętnie kochankę nieznaną i groził innemu samcowi, co położył